poniedziałek, 31 marca 2008

16 luty Arthur,s Pass- Hokitika 117km

















Melanie i Nike ze Stutgartu




















Zjazd z przełęczy

















Rano robie zakupy w niewielkim sklepiku przy barze w którym funduje sobie jajecznice z bekonem , kanapkami i kawą.Koleś który mnie obslogoje dostająć moja karte kredytową pyta mnie czy jestem z Polski mówie że tak a on "wow"- a Ja jestem z Chicago mówi , a ja mówie no to fajnie :-)Ludzie są tu bardzo rozmowni ciągle mnie ktoś zaczepia i pyta z kąd jestem , dokąd dziś zamierzam dojechać itp. Cięzko mi się zwinąć z baru bo na dworze leje jak z cebra , ale niestety czas goni i około 11 ruszam.Deszcz zacina , ale myśle że tutaj w górach jest to wybawieniem , jazda w deszczu jest dużo przyjemniejsza niż w upał, człowiek na wodzie zaoszczędzi i deszcz dodatkowo przyjemnie ochładza :-).
Dowlokłem się jakoś na przełęcz , po drodze minęła mnie para babka z facetem , koleś ciągnął bob yaka + 2 sakwy z przodu , kiedyś i ja testowałem ten układ .
Na przełęczy obowiązkowe zdjęcie w końcu to pierwsza przełęcz nazwana moim imieniem w moim życiu na której jestem :-)
Zjazd jest bardzo stromy , przy tak silnie padającym deszczu trzeba bardzo uważać żeby nie wywinąć orła .
Mijam słynny wiadukt "Otira" żeczywiscie jest imponujący , ale niestety nie zatrzymuje się tutaj z powodu braku miejsca i zakazu .
Zjazd był bardzo przyjemny ( jak każdy:-)! czym dalej oddalam się od przełęczy tym pogoda zaczyna się poprawiać i wkońcu wychodzi słońce susząc w 20min moje przemoczone żeczy.
W dolinie w którą wjechałem spotykam sympatycznych Niemców z okolic Stutgartu którzy są tutaj miesiąc i jak pytam jak długo zamierzają jeszcze tu być mówią beztrosko ," może jeszcze miesiąć a może dwa" , dziwią sie mojemu dużemu bagażowi oni mają tylko po 2 sakwy z tyłu , mówią że biorą tylko zawsze minimum.A ja myślałem że to ja wziołem minimum :-)
Tego dnia droga zrobiła się płaska mimo podróży wśród gór około 18.00 udało mi się dotrzeć do oceanu i po 25km do miejscowości Hokitika gdzie postanowiłem zanocować.Trafiam akurat na zachód słońca, robie zdjęcia , potem wyciągam 2 browary kupione wcześniej i zasłużenie w przepieknej scenerii na plaży delektuje się ich smakiem.Jest przepięknie!:-)

sobota, 29 marca 2008

15 luty Lake Pearson - Arthur,s Pass




Moje "nowe" siodełko







Całą noc padał deszcz.Na kempingu poznaje sympatycznych Norwegów a Oslo którzy ubarwili moje spagetti pysznym mięsem mielonym z dodatkami.Chwile rozmawiamy opowiadam im moim łamanym angielskim o swojich rowerowych włózcęgach po Norwegii , korzystając z tego że przy kuchni gdzie siedzimy jest komputer pokazuje im swoj wywiad w czasie mej podróży poślubnej dla Norweskiego dziennika Dagbladet i widze że im szczeny opadają , zaraz babka wręcza mi swoją wizytówkę mysląc że mam tam jakieś wtyki :-) , ten wywiad był zupełnym przypadkiem :-))
Zwijam naiot w ulewie , i wyruszam w bardzo zacinającym deszczu po około 15km jazdy na przemian znowu z prowadzeniem pod górki roweru dopadają mnie czarne mysli jezeli będe sie poruszał w tak złówim tempie nie potrafiąc wdrapywać się na te wszystkie podjazdy to będzie nieciekawie.Z drugiej strony daje z siebie maxa i stwierdzam że jescze kilka dni i kondycja sie poprawi i będzie się dużo lepiej jechało , jak się potem okaże te wpychanie roweru pod góry ma też doby wpływ na rozwoj mieśni odpowiedzialnych za chodzenie co potem faktycznie sprawi że wszystko będzie ok !!
Dziś też minął mnie pierwszy "sakwiarz" ale tylko kiwnął ręką i pognał do przodu zostawiając mnie daleko w tyle.
Docieram pięknie prowadzoną droga do wioski Arthur,s Pass.
Tutaj zdarzyło się coś czego bym w życiu nie przewidział.Po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia
przed tabliczką z nazwą miejscowości w momencie jak chciałem postawić rower który opiera się na przyczepce ( w bob yaku jest taka możliwość) łapiąc za siodełko BROOKSA nagle siodełko ( skora zostaje mi w dłoni a metalowy pręd z pod siodełka opada w 2 częsciach na jezdnie ) SZOK!!! połamałem legendrane siodełko , nikt mi nie uwierzy.Dobrze że stało sie to tutaj a nie np . 100km wcześniej myśle sobie i kombinuje co dalej robić.



Zaraz za nazwą miejscowości widze napis "First Aid" i smieje sie do siebie że opatrzność czuwa na demną:-)



Okazuje sie że jakieś 100m dalej jest jednosobowy komisariat Policji.Pukam do środka otwiera mi policjant i zaprasza do wewnątrz , przedstwaiam mu swoją sytuacje pytam o jakiś sklep rowerowy ale najbliższy jest jakieś 15okm z tąd , pytam czy zna kogoś ze spawarką , wykonuje kilka telefonów , okazuje się że jest w wiosce wypożyczalnia rowerów z której to 2 dni temu 2 stare "górale " zostały wyzucone do śmietnika.Wsiadamy więc do radiowozu i jedziemy do tego miejsca.Smietnik okazuje sie wysokim kontenerem do którego cała wieś wysypuje wszysko co ma , na dodatek jest cały pełny, nurkuje wiec do połowy szukając w odorze śmieci 2 rowerów.Dokopuje sie jaimś cudem do połowy i niestety dalej się już nie da a rowerów niema :-) , nagle do śmietnika przyjezdza przysłany przez policjanta koleś który ma spawarke , ogląda siodełko i mówi że go nie pospawa bo to jest jakiś specjalny rodzaj stali , no to niezle , do śmietnika nie mam już ochoty wlazić cały śmierdze.Nagle koleś mówi że ma w domu stary rower górski i może mi sprzedać siodełko z tego roweru.Jedziemy więc do niego i szukamy w jego zagraconym garażu siodełka .Po chwili znajdujemy siodełko które jest w stanie agonalnym , ale niema wyjscia biore co jest przynajmniej dojade na nim do najbliższego sklepu.Koleś chce za nie 20$ czuje sie oszukany , siodełko jest całe zardzewiałe i poprute , czuje że facet wykorzystuje sytuacje.Na całym świecie są ludzie i ludziska.Dobrze że sie to tak skończyło , na nocleg zostaje w wiosce , śpę w centrum na dziko przy strumieniu , zwiedzam wieczorem wioske i jest bardzo sympatycznie, w kilku miejscach widze znaki ostrzegające przed dokarmianiem papug , mam nadzieje że jakąś zobacze , niestety żadna nie przylatuje :-)

piątek, 28 marca 2008

14 luty Scheffield- Lake Pearson







Zaczęły sie porządne góry , ten dzień będe dłuuuugo pamiętał .Niewiele przeżyłem dni podczas swoich wypraw kiedy to miałem tak mało sił pod koniec dnia że jazda po prostej drodze sprawoiała mi ból i musiałem co 50m schodzić z roweru i go pchać.To właśnie był taki dzień .Po części moge sobie sam pogratulować że praktycznie pojechałem na tę wyprawę bez wcześniejszego przygotowania kondycyjnego ...



Jest to dziwne uczucie człowiek jest jak w transie co kilkadziesiat kroków przerwa by zlpać oddech , napić sie wody i dalej krok za krokiem , od słupka do supka tego dnia udało mi się od rana przejechać zaledwie 43km z czego znaczną część pchałem rower pod góre .Dzień zacząłem od bardzo stromego podjazdu na przełęcz Porter pass pierwszy raz w życiu pchałem rower od samego początku podjazdu aż po sam wierzchołek .Góra była tak stroma że nawet pchanie roweru było olbrzymim wysiłkiem o jezdzie nie było nawet mowy .



W połowie podajzdu zrobiłem sobie przerwe na obiad + zjadłem prawie kilogram bananów.



Sziedząc an poboczu obserwowałem jak wdrapują się co jakiś czas ciężarówki ,rycząć i sapiąć , tak jak Ja !:-)Kiedyś oglądajc film z Transkarpatii , w wypowiedziach uczestników przejawiały sie zdania o płaczących na stomych odcinkach rowerach , zgrzyt , dziwne dzwieki wydowbywające się z ramy , właśnie w tym dniu doświadczyłem tego.Miałem wielkie sczęcie w tym dniu że padał deszcz i zrobiło się ok 16 stopni , gdybym miał taki upał jak dzień wcześniej kiepsko bym wyglądał , przelotny deszc ochładzal mnie i był jak balsam dla ciała :-)Gdy wdrapałem się na przełęcz byłem bardzo szczęśliwy , tego dnia miałem jescze kilkanaście górek po drodze ale znacznie mniejszych , a na koniec dostałem w prezencie piękny zjazd aż prawie do jeziora Pearson gdzie na pięknym i pustym kempingu postanowłem zanocować .



czwartek, 27 marca 2008

13 luty Christchurch-Scheffield




Rano postanawiam wyruszyć na zakupy, przyczepke i namiot zostwaiam na kampingu .Kupuje prowiant na 3 dni + butle z gazem jak się potem okaże z 4 wykorzystam zaledwie 2 .Pierwsze wrażenia są bardzo miłe wokoł ludzie się uśmiechają , czasem pozdrawiają , widze też pierwsze osoby chodzące na bosaka :-) dojezdzam do ścisłego centrum , zwiedzam coś w rodzaju rynku wraz z Katedrą , kupuje porządna mapę Wyspy Południowej i wracam ne kamping zostwaiając sobie zwiedzenie Christchurch na koniec wyprawy.Po powrocie pakuje bambetle i wreszcie ruszam drogą nr 73 w kierunku przełęczy Arthur pass :-) , na której zamierzam przeciąć w poprzek Alpy Nowozelandzkie w kierunku West Coast.Wyjazd z Christchurch trwa dosyć długo miasto jest bardzo rozległe , jest specjalny szeroki pas dla rowerzystów dzięki któremu jedzie się bardzo przyjemnie mimo dużego ruchu.Droga doScheffield była bardzo płaska więc tego dnia mimo że wyruszyłem poznym popołudniem udało mi się pokonać prawie 70km.Na nocleg zatrzymuje się na kampingu za 5$ gdzie do dyspozycji jest tylko prysznic z zimną wodą i toalety , ale sam kamping jest ok. ładnie połorzony i zadbany .

12 luty Christchurch , Nowa Zelandia


Wreszcie dotarłem około 14.30 , na lotnisku bardzo szczegolowa kontrola , pani celnik prosi o otwarcie kartonu z rowerem , sprawdza dokładnie opony , namiot oddaje do "osobistej kontroli " i po 20min . odbieram od uśmiechniętej celniczki którą mówi że jest OK!:-) , nastepna kontrola i pytania po co , w jakim celu , na magiczne słowa " wyprawa rowerowa " celnik się uśmiecha i życzy mi udanego pobytu , karze jeszcze pokazac bilet powrotny , no i wreszcie dostaje dużą pieczątkę do poaszportu "Wisitor permit".Na lotnisku znajduje się specjalne miejsce do składania rowerów , złożenie roweru zajmuje mi około godziny , odwiedzam jeszcze informacje zabieram kika darmowych folderów i ruszam na poszukiwanie kampingu do centrum Christchurch .Pierwszy szok po wyjezdzie z lotniska , pierwszy raz mam do czynienia z ruchem lewostronnym i na wszelki wypadek do centrum jade ścieżką rowerową , obserwując jednocześnie ten dziwaczny ruch :-) kamping jest oddalony o 17km od lotniska .

Okazuje się że kamping jest delikatnie mówiąc obskurny , ale jestem tak zmęczony podróżą że jest mi to obojętne , rozbijam szybko namiot i ide spać , zasypiam w mig:-)

10 -12 luty Warszawa-Londyn-Singapur-Sydney-Christchurch

Sigapur - lotnisko Changi




Sydney - widok na City


W dniu wyjazdu jestem nadwyraz spokojny.Bardziej denerwowałem się tydzień 2 przed wyjazdem :-) Ostatnie sprawdzanie wszystkich dokumentów biletów , pozegnanie z rodziną , Franek ucieka nie chce się porzegnać z tatą , nie rozumie że zobaczymy się dopiero za ponad miesiąc :-) Ściskam się jescze mocno z Patrycją i w drogę!!!!:-)

Dzięki Wojtkowi mam zapewniony darmowy transport do W-wy !!! Dzięki Wojtek !!!

Na lotnisku jesteśmy 2 godziny przed odprawą wolałem być wcześniej, idziemy jeszcze na kawę.

Odprawiam się jako jeden z pierwszych i dowiaduje się że rower odbieram dopiero w Nowej Zelandii , czyli nie musze się martwić o bagaże na lotniskach gdzie mam przesiadki !!!!

Na okęciu po odprawie słysze że jest jakiś alarm bombowy , proszą o opuszczenie hali odpraw bo ktoś zostawił samotną walizkę , niezle jak na początek wyprawy , na szczęscie wylot jest o planowanej godzinie :-)

Lot na Heatrow trwa 2 godziny , olbrzymie lotnisko które wygkląda jak miasto , z terminala 1 do 4 gdzie mam wylot do Australii jade specjalnym autobusem .

Ze znalezieniem bramki z której mam samolot niema problemu wszystko jest idealnie oznakowane .

Lot do Singapuru trwał prawie 14 godzin, urozmaicałem sobie czas darmowym piwem , winem, snem posiłkami i słuchaniem muzyki .

Lotnisko Changi w Singapurze uważane podobno za jedno z najładniejszych na świecie żeczywiscie robi wrażenie , dużo egzotycznycgh kwaiatów , palm i temperatura wyższa o 25 stopni :-) .

Po 1,5 godzinnej przerwie wsiadamy ponownie do Boeinga 747 i lecimy do Sydney .

Lot do Autralii trwa prawie 9 godzin , lotnisko jest dużo mniejsze niż 2 poprzednie bardziej przytulne i kameralne z fajnym widokiem na centrum Sydney .

Tutaj znowu kilkugodzinne oczekiwanie na lot do Nowej Zelandii i wreszcie po ponad 2 godzinach lotu lądujemy w Christchurch !!!:-)

wtorek, 25 marca 2008

Daniel jedzie dookoła świata www.velaia.de


Ja i Daniel :-)

Ludzie których spotkałem po drodze

Spotkałem kilku ciekawych rowerzystów po drodze realizujacych zakręcone projekty ;

Daniel z Niemiec jedzie już rok dookoła świata przejechał juz prawie 24oookm:-)
jego strona to www.velaia.de

Strona Holendrów którzy realizuja projekt www.10000km.com